Nareszcie urlop!

Na ten wyjazd czekaliśmy dość niecierpliwie. Od ponad roku nie byliśmy w żadnej, zagranicznej podróży. Nie liczę oczywiście naszej emigracji, dzięki której udało się nam zorganizować fundusze na ten wypad. Nie ma co ukrywać, do najtańszych ten kierunek nie należy. Nasze oszczędności kurczyły się dość szybko, ale zdecydowanie wyjazd zaliczamy do udanych. Wyspy Liparyjskie położone są na Morzu Tyrreńskim, na północ od Sycylii. Na archipelag składa się 7 wysp: Vulcano, Lipari, Salina, Panarea, Filicudi, Alicudi i Stromboli. Każda z nich pochodzenia wulkanicznego, lecz nie można powiedzieć, że są identyczne. Salina, na której mieszkaliśmy przez tydzień to nic innego, jak dwa położone blisko siebie stożki wygasłego już wulkanu, natomiast Stromboli w dalszym ciągu jest dość aktywny i wyrzuca lawę średnio co 20 minut . Zwiedziliśmy też masyw Vulcano, który “śpi”, lecz naukowcy mają pewność, że w bliżej nieokreślonej przyszłości wyspę czeka eksplozja. Wrażenia i więcej ciekawostek z tego miejsca obiecujemy w jednym z kolejnych wpisów.[czyt. tutaj] A teraz Salina. Rustykalna, spokojna, śródziemnomorska odskocznia od codzienności…
No to w drogę..!
Żeby móc się rozkoszować urokami tego miejsca, najpierw trzeba się do niego dostać. Nasza podróż tam była dość długa. Wystartowaliśmy z Edynburga, następnie przesiadka w Londynie. W Palermo byliśmy dopiero w okolicach północy, więc zatrzymaliśmy się na nocleg. Nazajutrz pociągiem udaliśmy się do Milazzo (ok. 3h), gdzie znajduje się przystań promowa i skąd odpływają wodoloty na wyspy.


Przejażdżka wodolotem na początku jest zabawna, ale trafiliśmy na dość mocno pofalowane morze, więc już po kilku minutach zmartwieni obserwowaliśmy współpasażerów walczących z chorobą morską. Niezbyt krzepiący widok, zwłaszcza, że trzeba liczyć około jednej godziny na dotarcie do Saliny. Podobno pomaga zjedzenie czegoś suchego i słonego na krótko przed podróżą. My na szczęście nie zaliczyliśmy żadnych perypeti… 🙂 wieczorem nieco zwiędli, ale weseli wyszliśmy z wodolotu w portowym miasteczku na południowym-wschodzie wyspy: Santa Marina Salina. Od teraz to nasze miasteczko-baza.

Salina w Archipelagu Liparyjskim.

Mniej więcej o 19 zameldowaliśmy się w B&B La Palma prowadzonym przez sympatyczną Giusy. (https://www.booking.com/hotel/it/b-amp-b-la-palma-salina.pl.html) W końcu mogliśmy zrzucić z siebie ciężkie plecaki i zachwycić się widokami z balkonu. Salina ma powierzchnię ok. 26.8km², a utworzyło ją łącznie sześć wulkanów. Jako jedyna z wysp posiada podpowierzchniowe źródła wody. Fakt ten, w połączeniu z jej wulkanicznym pochodzeniem sprawia, że jest ona najbardziej zieloną i urodzajną w całym archipelagu. Pozwala to mieszkańcom na owocną uprawę winogron i kaparów- wino malvasia (czyt. malwazija) i wspomniane kapary to eksportowa chluba wyspy. Dodatkowe źródło dochodów to rybołówstwo i turystyka.

Rozsiedliśmy się wygodnie po dwóch dniach w drodze.Stromboli mrugał do nas co chwilę pióropuszem pomarańczowej lawy, a wokoło cisza i spokój. Bez szumu ulic, gwaru i spalin. Siedzieliśmy do bardzo późna obserwując gwiazdozbiory. Chyba bardzo tęskniliśmy za czystym i bezchmurnym nocnym niebem, gdzie dodatkowo nie ma zanieczyszczenia światłem. Poza podróżami interesujemy się też astronomią, więc dostaliśmy mały bonus. No dobra! Żeby już nie było tak totalnie cukierkowo ponarzekam na komary… 😉 krwiopijcy i żarłoczne bestie!

Monte Fossa delle Felci.
Rankiem zdecydowaliśmy się na wspinaczkę na najwyższy szczyt na Salinie i archipelagu w ogóle: Monte Fossa delle Felci (962m n.p.m.).

Brzmi licho..? Też tak pomyśleliśmy, lecz przede wszystkim należy pamiętać, że wspinaczka rozpoczyna się dokładnie od poziomu morza. Wysokość drugiego stożka- Monte dei Porri, to 860m n.p.m. więc wybraliśmy ten obiecujący urywające (przynajmniej wg przewodników) głowę widoki ze szczytu. Ostatecznie okazało się, że zabraliśmy za mało wody, że przydałyby się kijki trekkingowe, do tego krem z wyższym faktorem przeciwsłonecznym itp.itd.. Szlak, którym się wspinaliśmy rozpoczyna się w mieście Santa Marina Salina, a przebiega przede wszystkim przez zarośla i śródziemnomorską makię, co ratuje trochę przed upałem.
Jest jednak dość stromy- na pewnych odcinkach nasz GPS wskazywał nachylenie nawet ok. 60º. Odnalezienie punktu widokowego w okolicach szczytu to też nieco skomplikowane zadanie. Drogowskazy są mało precyzyjne, a nawigacja w lesie straciła sygnał. Pokluczyliśmy trochę, ale w końcu się udało. Z punktu widokowego na szczycie roztacza się panorama z południowo-wschodnią częścią wyspy z miasteczkiem Lingua, a na dalszym planie z Lipari i Vulcano. Poza nimi bezkresny lazur nieba i morza.


Nie kontemplowaliśmy widoczków zbyt długo i na powrót wytyczyliśmy trasę na pewnym odcinku równoległą do tej, która prowadziła nas na szczyt. Wszystkie nasze źródła ostrzegały, że jest ona dla tych nieco bardziej wprawionych. Mapy i przewodniki określały ją jako climbing path. No i cóż… tak było w rzeczywistości. Ale była krótsza, chociaż trzeba było się napocić i generalnie uważać, żeby nie poskręcać kostek. Przy takim nachyleniu terenu pokonywanie szlaku przysypanego drobnym żużlem bądź warstwą suchych liści nie należy do przyjemności. Przede wszystkim nie pozwala na rozglądanie się na boki, lecz tuż pod nogi. Płasko zrobiło się dopiero na samym dole. Trzeba przyznać, że po roku bez jakichkolwiek wypraw, kondycja trochę spadła, a jest ona niezbędna, żeby na szczyt wejść i z niego zejść w “przewodnikowym” czasie 3-4h 😉 Nam zajęło to nieco dłużej (ile? słodka tajemnica..), ale w ostatecznym rozrachunku był to fajny dzień.
Dolce vacanza!
Przed powrotem do B&B Giusy zahaczyliśmy o sklep na uboczu, żeby kupić wspomniane wyżej słodkie wino malvasia. Zaopatrują się w nim przede wszystkim miejscowi więc i ceny były nieco przyzwoitsze, niż w punktach znajdujących się przy głównej uliczce via Risorgimento.

Swoją drogą via Risorgimento jest mikruskiem w porównaniu do głównych ulic według naszego rozumowania. Lecz z całą pewnością nie można odmówić jej uroku i klimatyczności. Wzdłuż niej znajduje się dość sporo sklepów z ofertą skierowaną głównie do turystów. Mili właściciele oferują lokalną ceramikę, wina, biżuterię, tekstylia i mnóstwo innych rzeczy.
O ile w ciągu dnia- a zwłaszcza podczas przenajświętszej sjesty- trudno tam coś kupić, czy załatwić, a spotkać można jedynie turystów, wieczorami uliczka zamienia się w fajne miejsce na spacer. Bez problemu można kupić białą, sycylijską pizzę, ryżowe arancini z mięsem lub kaparami, czy butelkę lokalnego piwa.

Fajnie, że można się napić piwka na świeżym powietrzu bez obaw, że nadejdzie karbowy z zamiarem wypisania mandatu za spożywanie w miejscu publicznym. I wcale nie powoduje to , że wokoło zalegają pijani ludzie. Jest miło i swobodnie. Uwielbiałam siedzieć i obserwować miejscowych. Sycylijczycy są- jak z resztą wszyscy południowcy- jedyni w swoim rodzaju: żywiołowi, ekspresyjni, głośni i serdeczni. Podczas lądowania w Palermo oklaski i GWIZDY uznania włoskich pasażerów skradły moje serce 🙂

W tym momencie naprawdę dotarło do nas, że kolejny raz powróciliśmy na ciepłe i pełne życia południe, i że przez najbliższy tydzień będziemy mega szczęściarzami…
