
Vermosh na albańskich peryferiach.
Wpis ten zrodził się i z ciekawości, i z żarliwego buntu. Buntu przeciwko tunelowemu spojrzeniu na Albanię: że tylko Durres, tylko Ksamil, że tylko Saranda! Był też sprzeciw dla patrzenia na wszystko przez pryzmat kasy. Tyczy się to pazernych górali, a na drugiej szali ludzi którzy uważają, że szkoda nawet tam jechać, bo tam Albania to taka biedna i taka brudna… Ciekawość natomiast podsycała obietnica tego mniej znanego i niezadeptanego regionu. Niezmanierowanej i autentycznej wsi bałkańskiej z całym jej naturalizmem. A co z tego wyszło? Przekonajcie się sami. Dziś na tapecie Vermosh- wioska w najbardziej północnym zakątku Albanii.
Kelmend? Vermosh?? O panie, a gdzie to jest..?

Kelmend jest jednym z górskich regionów w Albanii Północnej. Zajmuje najbardziej na północny-zachód położony obszar Gór Przeklętych, ciągnący się wzdłuż rzek Cemi i Vermosh. Jest jednocześnie znacznie mniej popularny, niż położone całkiem niedaleko Theth i Valbona. Naszym zdaniem, całkowicie niesłusznie. Nieformalną „stolicą” regionu jest Tamare- spora wieś ulokowana w dolnej części albańskiego biegu rzeki Cemit. Jadąc od strony Szkodry, lub od granicy czarnogórskiej dostaniemy się tam słynną drogą SH 20.


Po zjechaniu z imponujących serpentyn, wkraczamy w region Kelmend. Im niżej w dolinę, tym potężniejsze wydają się skaliste ściany naokoło niej. Najpierw mijamy miejscowość Broje, potem Tamare, następnie Selce, które wprost przytłacza widokiem pionowych skał. Potem jest jeszcze Lepushe, a za parę kilometrów pojawia się niepozorne rozwidlenie, gdzie SH 20 odbija do granicy z Czarnogórą i Gusinje. Od tego samego skrzyżowania, lecz przeciwną stronę biegnie nowa asfaltówka. To w tym miejscu zaczyna się Vermosh.

No to jedziemy w Kelmend!
Do Vermosh przyjechaliśmy z Czarnogóry. Jesteście w Gusinje i też chcecie? Proszę: można łapać stopa, lub dla wygodniejszych pozostaje opcja z taksówką- co kto lubi, lub na co kogo stać. Dla zuchów lubiących piesze wędrówki można i na własnych nogach. Nikt nie zabrania. Na trasie znajduje się małe przejście graniczne, gdzie strażnicy bez pośpiechu wpiszą Wasze dane z paszportu do zeszytu. Komputerów ciągle brak- przynajmniej po stronie albańskiej. Jeśli będzie się im chciało, pofatygują się, by sprawdzić bagaże, co tam ciekawego z sobą taszczycie. Na ogół na tym przejściu panuje jednak senna atmosfera. Jak u Pana Boga w ogródku.

Vermosh- jak tam dotrzeć?
Drapiecie się po głowie myśląc o dzikiej Albanii będąc jednocześnie w Szkodrze? Więc zanotujcie, że raz dziennie, około 14.00 wyrusza w Kelmend z okolic Ronda Demokracji mały furgon. Bilet dla jednej osoby to 700 ALL. O powrót do „cywilizacji” też się nie martwcie, bo busik wraca już następnego dnia o 6 rano. Ważne- kursuje codziennie, ale nie w niedzielę. Kelmend jest katolicki do oporu, dzień święty trzeba święcić. PS trasa do zrobienia nawet własnym samochodem, który nie musi być 4×4. Bicepsy do intensywnego kręcenia kierownicą jak najbardziej wskazane, a i uważność na drodze też. (stan z 2019 roku)

Tam, gdzie nawracają wrony.

Przynajmniej póki co! Kelmend ze swoimi wioskami dopiero zaczynają wkraczać na turystyczną mapę Albanii. Turyści są, ale nie w takich ilościach, jak chociażby w Theth. My, jako poszukiwacze czegoś bardziej autentycznego i miejsc poza szlakiem uznaliśmy te okolice za doskonały cel. Vermosh- największa obszarowo i najdłuższa, choć nie najbardziej ludna wieś skusiła nas obietnicą spokoju. Zawodu nie było. Do centrum- w formie małego, chaotycznego placyku- zawiodła nas asfaltowana część drogi. Nieopodal wyróżniał się w krajobrazie duży, choć niezabytkowy kościół.


Całość centrum dopełniają małe kafe-bary, smutne domy w ruinie i bardzo, bardzo słabo zaopatrzony sklep. Nawet nie wiem, czy są w nim papierosy, bo słowo cigaretes uruchomiło w poczciwym sprzedawcy chęć bezinteresownego podzielenia się swoimi. Generalnie bardziej niż na zakupy wstąpiliśmy do sklepiku, by zaspokoić jego ciekawość. Na słowa, że jesteśmy z Poloniji spłynęły na nas żarliwe błogosławieństwa z zamaszyście wykonywanych znaków krzyża. Co, jak co- hardkatolicy z Kelmendu świetnie się orientują w religijnej mapie Europy…

Idziemy dalej, w te ustronia.

Wyszliśmy ze sklepu mając pewność, że jeszcze zanim zdecydujemy gdzie się rozbić z namiotem, cała wieś Vermosh już będzie poinformowana o naszym przybyciu. Na tablicy informacyjnej namierzyliśmy dość dobrze zapowiadający się guesthouse z przydomowym polem kempingowym. No to idziemy! Od placu, w dalszą część wioski wiodła nas polna, żwirowa droga. Naokoło niej- jakoś aż piękne w swej prostocie- płoty z patyków, a za nimi cała wiejska menażeria. Szczerze powiedziawszy płoty nie spełniały swojej funkcji, ponieważ droga i tak należała do owiec, koni, mułów, osłów, kur no i rzecz jasna prosiaków.


Czasem tylko przemknął ktoś na motorku, jacyś turyści jeepem lecz ogólnie cisza, jak makiem zasiał. Od czasu do czasu zauważaliśmy mieszkańców skrytych w swoich opłotkach i śledzących nasze ruchy. Ogólnie w całej Albanii towarzyszyło nam słuszne przeczucie, że gdziekolwiek byśmy się znaleźli, na pewno ktoś skądś nas obserwuje. Nigdzie jednak nie zdarzyło się, by Albańczyk mijający nas na drodze, nie wysłał nam pozdrowienia w przyjaznym geście.

Zimne noce na dywanie z mleczy.
Do pola kempingowego dotarliśmy bardzo szybko. Widząc piękny, przestronny sad, aż chciało się krzyknąć „wow”!



Drzewa jeszcze bez liści, za to całe obsypane kwieciem, trawnik wręcz puszysty od mniszka lekarskiego- można rzec idylla. Szkoda tylko, że temperatura i ogólnie pogoda się z nami postanowiła nie pieścić. Deszcze, chmury a nocami przymrozki były tym czymś czego zabrakło, by kempingowanie w Bujtina Peraj Guesthouse uznać za niemal idealne. Jedynym ratunkiem rano i wieczorem był ciepły prysznic, ale uczucia zmarzniętej skóry polewanej gorącą wodą ciężko zapomnieć. Po sprawdzeniu prognoz na kolejny tydzień zorientowaliśmy się, że mamy kilka dni do kolejnego pogorszenia pogody i pomimo, że nasze plany na dokładniejsze poznanie Kelmendu zaczynały się rozwiewać, to z Vermosha postanowiliśmy nie rezygnować. Już od dłuższego czasu mieliśmy przygotowany plan na przejście szlakiem pod granicę z Czarnogórą.

Szlak Vermosh – Rikovacko Jezero.
To propozycja na aktywny dzień, który pozwoli Wam zapoznać się z tą okolicą z bliższej perspektywy. Nie ma nic wspólnego z forsowną wspinaczką, czy stąpaniem po odsłoniętych graniach. Warto rozważyć. Poniżej krótka specyfikacja:
_____________________________________________________________________________
- długość szlaku w jedną stronę, z centralnego placu to ok. 11 km,
- najniższy punkt na szlaku jest na ok. 1050m n.p.m. natomiast przełęcz znajduje się ok.1420m n.p.m
- do pokonania jest lekko ok. 400 m przewyższenia,
- jest to szlak o umiarkowanym stopniu trudności,
- jako, że jest to szlak graniczny, zaleca się posiadanie z sobą pozwolenia, do zdobycia z: https://www.zbulo.org/services/border-crossing-permits-peaks-of-the-balkans-via-dinarica/
______________________________________________________________________________
My tego pozwolenia nie wyrabialiśmy i postanowiliśmy tylko popatrzeć na jezioro z przełęczy, spod Rikovackiej Skały. W sumie to szkoda nam było, bo zbiornik był jak na wyciągniecie dłoni. Jednak zdrowy rozsądek i myśl, że w razie pecha pojedziemy w obstawie do Podgoricy na wyjaśnienia, powstrzymały nasze zapędy. Z wiekiem człowiek myśli bardziej pragmatycznie. Ale o tym później, tymczasem wracamy do naszego startu na szlaku…
Labirynt na rzecznym korycie.

Na szlak ruszyliśmy z naszego pola kempingowego. Było jakoś między 8.00 a 9.00 i zapowiadało się, że tego dnia- na szczęście- będzie bez deszczu. Przeszliśmy raptem kilkadziesiąt metrów i pojawiła się pierwsza przeszkoda: wartki potok i zero kładki. To zmusiło nas do nadłożenia drogi, by przeprawić się przez chyboczący most, rozwieszony na stalowych linach.

Skierowaliśmy się na drogę Seferce, w kierunku przysiółka Velipoje. Tam spotkaliśmy się z miejscowym pasterzem, który zapytał nas dokąd kierują się nasze kroki. W zasadzie z nieba spadł nam ten człowiek, bo po roztopach większość prostych kładek przerzuconych przez rzekę już nie istniała. To on pokierował nas przez pierwszy etap labiryntu, w którym za zadanie było przejść suchą nogą przez szerokie, żwirowe koryto po którym wije się zakolami wezbrana rzeka.

A dolina? Ta jest piękna! Cicha, dzikawa, przecięta rzeką i polną drogą. Jest dość szeroka- poza żwirowiskiem zieleniła się trawami i ziołami, co skrzętnie wykorzystywały stada owiec i kóz. Gdzieniegdzie leniwie wypasały się konie, to samo czyniąc pochrząkiwały świnki- czysta sielanka nieskażona warkotem silników samochodowych i smrodu spalin. Potem widzieliśmy kolejne gospodarstwa za linią zniszczonych bunkrów.


Małe domki w przysiółku Velipoje, w różnym wieku i stanie, w towarzystwie sadów owocowych. I te drewniane płoty, gdzieś w oddali bukowe lasy i ośnieżone góry na horyzoncie. Ani się zorientowaliśmy, a przed nami wyrósł dosłownie znikąd ulokowany pośrodku niczego szałas pełniący funkcję kawiarenki. To tam poznaliśmy kolejnego człowieka, dzięki któremu ten wyjazd uznajemy za jeszcze bardziej ciekawy.

„… po co będziecie szli tam na górę? chodźcie do mnie, napijemy się raki…”
…tak powiedział nam ten facet, którego imienia nawet żeśmy nie poznali. Albańskiego nie znamy ni w ząb, na szczęście on znał parę słów po czarnogórsku- ot zaleta terenów przygranicznych. Bez jego pomocy trudno było by nam znaleźć prowizoryczne mostki na rzece i jej dopływach. Po kilkunastu minutach lawirowania typu: krzaki-kładka-żwirowisko oznajmił, że jesteśmy na drugiej stronie i teraz już żadna woda nie będzie stanowiła dla nas problemu. Po kolejnym kwadransie dotarliśmy wprost pod jego skromny dom. Już zaczęliśmy się żegnać, ale spotkało się to jedynie ze zlekceważeniem i stanowczym otwarciem furtki na podwórko. To wtedy usłyszeliśmy bezobciachowe zaproszenie „na jednego”, które naturalnie na jednym się skończyć nigdy nie miało zamiaru.
Bo w Albanii się nie odmawia!

Tę świętość zakodujcie sobie raz na zawsze. Nie odmawia się podwózki, kielicha, poczęstunku kawą itd. Jeśli kiedyś odmówicie, z pewnością nie umknie Wam widok obrazy wymalowanej na obliczu znieważonego Albańczyka. Tym samym nawet nie podejmowaliśmy dyskusji, że my jeszcze na przełęcz, że trzeba wrócić za widoku, że może jak będziemy wracać… Nie trzeba było długo czekać, aż dołączył do nas sąsiad- elegancki, stonowany pan. Wyglądał inaczej, sprawiał wrażenie, jak gdyby urodził się poza Vermoshem. Wiecie, do dziś nie opuszcza nas wrażenie, że być może to jeden z tych zesłanych w czasach tyranii komunistycznej w dzikie, górskie wioski. Kto to wie? Nasz gospodarz dzielnie tłumaczył pojedynczymi, czarnogórskimi słowami sens ognistej dyskusji. Poruszane tematy zaczęły coraz bardziej zbaczać ku polityce, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy niekoniecznie są zwolennikami multikulturalizmu i swobody religijnej w swojej okolicy. „Muslimany” nie cieszą się tam specjalną estymą. Z lekkim niedowierzaniem słuchaliśmy pochwał pod adresem Slobodana Milosevica, za to że z kosowskimi muzułmanami walczył. Kwestie życia w Vermosh też nie były pomijane, dzięki czemu uzmysłowiliśmy sobie, jak ciężkie jest życie i praca w tych górach.

Jako Polacy mamy wielki szacun za pochodzenie z katolickiego kraju i za księdza Vladimira, który jest z Polski. Może nie każdemu odpowiada ten fakt, ale tak tam jest i zostaje to jedynie uszanować.
Zawiani wracamy na szlak.
Nie mogło być inaczej. Skończyła się jedna butelka, to spod ziemi wyrosła druga. Czas jednak w miejscu nie stał, więc gdy było już po 14.00 powiedzieliśmy, że czas by na tę przełęcz zacząć wreszcie wychodzić. Podziękowaliśmy wszystkim za niesamowicie ciepłe przyjęcie, dla nas był to pozytywny zwrot akcji- odwiedziny u Albańczyków, którzy nie mają nic wspólnego z turystyką. Przyjęli nas z całą serdecznością, w swoje naprawdę skromne progi. Takie spotkania uczą doceniać to, co się ma. Jakoś się czuje, że luksusem nie są posiadane pieniądze, ale życzliwość doznana od drugiego, bezinteresownego człowieka. Takie rozważania towarzyszyły nam, gdy ponownie znaleźliśmy się na szlaku. Jest tam tylko jeden, czerwony, nieźle oznaczony, ale warto mieć z sobą mapę offline na np. apce mapy.cz.
Przełęcz Rikovac już niedaleko.

Szliśmy wygodną drogą wśród łąk, wzdłuż potoku Skrobotusa, by potem odbić mocno pod górę i zaszyć się w pięknym, bukowym lesie. Około cztery kilometry za ostatnimi zabudowaniami rozpoczęło się dla nas mocne podejście. Szlak prowadził zakosami po pokruszonej, sypkiej skale. Odcinek ten był krótki, jednak to tam zyskaliśmy najwięcej na wysokości. Przypomniały się nam pewne odcinki na szlaku z Valbony do Theth, ale pod Rikovac było dużo łatwiej technicznie i co najważniejsze, bez plecaków. Najpiękniejsze było to, że na całym szlaku byliśmy sami. Tylko my i piękna dolina. Na górze czekała nas nagroda w postaci kojącego widoku z przełęczy na całą dolinę Skrobotusa i albańską część szlaku.

To poezja, być tam w ciszy i samotności. Widoki na stronę czarnogórską i jezioro niestety były zasłonięte przez drzewa. Ale wiedzcie, że jezioro jest bardzo ładne i jest koło niego schron. Obok zbiornika wiedzie też szlak z Kolasina, popularniejszy niż jego albański odpowiednik. Tam na pewno spotkacie więcej turystów. Dość szybko zaczęliśmy zejście, ale i tak do kempingu wróciliśmy w ciemnościach. Labirynt bez przewodnika i na dodatek o zmroku nas pokonał.
Co jeszcze można robić w Vermosh i Kelmend?
Trasa piesza opisana powyżej jest tylko jedną z wielu. Co powiecie na:
- szlak na Maja Zeze (1854m n.p.m.) z kilkoma wodospadami po drodze (trudny),
- szlak na Qafa Karafilit i dalej na Kersi Degum (2127m n.p.m.),
- albo szlak z Vermosh do Lepushe przez przełęcz Qafa Bordolecit i szczyt Maja Grebenit (1840m n.p.m).
Tego ostatniego nie udało nam się zrobić, choć był mocno rozważany. Niestety, śnieg zalegał w górach od stosunkowo małych wysokości (1400m), a wyżej było tylko gorzej. No i to widmo załamania pogody i dosypki świeżego puchu… Będąc w Vermosh po prostu idźcie na spacer. Miejscowość rozciąga się na ok. 10 km, więc jeszcze zdążą Wam się nogi lekko zmęczyć. Od strony Gusinje możecie oglądać przełom Vermosha i kanion, przez który rzeka pędzi swój błękitny nurt. Jest to ogólnie fajne miejsce, jeśli lubicie mieć wokół swojsko i wiejsko. Nie brak tam tradycyjnych, kamiennych domów. Takich najprawdziwszych w odróżnieniu od tego, co buduje się ostatnio w Theth. Naokoło stare sady, piękne łąki i pastwiska, często ze stadami zwierząt.

Ogólnie Kelmend stanowi rewelacyjną alternatywę dla najsłynniejszych w Alpach Albańskich Theth i Valbony. Sieć szlaków jest wytyczana na bieżąco, a zwiedzać jest co. Źródła Wezyra i kilka jaskiń w pobliżu Tamare, wodospady w Selce, stara architektura w Selce i Lepushe, wreszcie kulturowo-etnograficzny region Vermosh, wraz z kilkoma ciekawostkami przyrodniczymi ukrytymi w pobliskich górach. Do tego mieszkańcy starają się przyciągnąć turystów lokalną kuchnią i domowymi wyrobami spożywczymi. Nie tylko raki, ale i zioła górskie, miody i dżemy stanowią podstawę ich oferty. Jako, że są katolikami hodują tuczniki i produkują z nich smaczne wędzone szynki. Mięso najpierw marynuje się w soli przez trzy tygodnie, następnie wędzi około tygodnia w zimnym dymie. Cały ten proces wraz z jego końcowym produktem jest częścią światowego dziedzictwa kulinarnego.
Północ kontra Południe, czyli ile jest prawdy w zasłyszanych opiniach.
Już na początku potwierdzamy- różnica jest i niestety, ale północna część kraju wypada bardziej blado, niż południe Albanii. Dla wszelkiej sprawiedliwości na wstępie należy uściślić, że hasło „północnoalbańscy górale są pazerni” tyczy się przede wszystkim tych, którzy miewają do czynienia z turystami. Ostatniego dnia w Vermosh obudziliśmy się o 04.30 sztywni z zimna i od razu zaczęliśmy kompletować naszą bazę, bo o 6.00 miał podjechać bus do Szkodry. O 06.30, po 45 minutach stania przy drodze już wiedzieliśmy, że to będzie cięższy dzień… Po kolejnych 30 minutach podeszła do nas właścicielka kampsajtu i oznajmiła, że bus dziś wyjątkowo nie nadjedzie, bo zmarła jedna z kobiet w sąsiedniej miejscowości. Nie mając nadziei na nic sensowniejszego pomaszerowaliśmy 5 km do skrzyżowanie z SH 20 i tam zaczęliśmy łapać stopa, ale zarówno samochodów, jak i chętnych na pomoc było niewielu. Po jakiejś godzinie namierzyliśmy mieszkańca Vermosha podchodzącego do nas dziarskim krokiem.
Wy Polacy fajni jesteście, ale turyści z Anglii, Niemiec , Włoch! Oni to dopiero są fajni.
Przywitał się z nami bardzo wylewnie. Oczywiście wiedział, że furgon tego dnia nawalił i stwierdził, że on nam bardzo chętnie pomoże. Zaczęliśmy targować kwotę na przejazd. Wymiana zdań i stanęło na rozsądnej kwocie, by nikt nie poczuł się wykorzystany. Uścisk ręki na zgodę i zostaliśmy zaproszeni na kawę. Po drodze słuchaliśmy opowieści naszego „wybawcy”. Łamaną angielszczyzną opisał nam swój biznes: hotel, usługi przewodnika, opowiedział o dzieciach, a wkrótce już je wszystkie poznaliśmy i jeszcze raz, przy ich pomocy w języku angielskim potwierdziliśmy ubity targ. Pan domu obczęstował nas kawą, zamówiliśmy też śniadanie (opcja płatna) a w czasie, gdy je jedliśmy dostaliśmy informację, że on wychodzi na pogrzeb wspomnianej kobiety, wróci za dwie godziny i od razu wtedy jedziemy do Szkodry. Zaprezentował nam nawet z dumą swoją „machinę” a my zupełnie odetchnęliśmy z ulgą ciesząc się, że ta wieś naprawdę różni się od nastawionego na dojenie naiwniaków z Zachodu Theth. Minęła godzina, potem druga, trzecia… Matka naszego kierowcy zaprosiła nas do swojej izby, byśmy się w końcu rozgrzali przy kozie, bo w kamiennych domach panuje niemiłosierny chłód. Czas mijał, a niepokój wzrastał. Ok. 15.00 (!!) kiedy już ludzie dawno wrócili z pogrzebu pojawił się nasz delikwent z częścią swojej rodziny i na nasze pytanie, czy możemy już jechać wydał się strasznie zmieszany. Uciekł z izby, a jego kuzyn powiedział, że chętnie nas zawiezie za…. 80€!!! Krew zalała nas na miejscu. 6 godzin w plecy, więc pożegnaliśmy się krótko z całym towarzystwem. Pazerny biznesmen otrzymał zapłatę za śniadanie, a my chwyciliśmy plecaki i wręcz pobiegliśmy z powrotem na skrzyżowanie. Tak oto w sielskim Vermosh, gdzie ludzie są generalnie niesamowicie życzliwi trafił się nam akurat mieszkaniec, który w oczach ma tylko dolary i euro. ODRADZAMY korzystanie z usług kampów i hoteli w najbliższej okolicy tego najsłynniejszego, który ma basen i restaurację na czereśniowym drzewie. Są w Vermoshy inne miejsca godne wszystkich rekomendacji, jak choćby rewelacyjny guesthouse i biwak nieco za centrum wioski, w którym sami się zatrzymaliśmy. Kelmend jest piękny, ale mentalność niektórych ciężko zmienić. Tam Polaków się lubi, bo jesteśmy katolikami, lecz niektórzy ludzie zarabiający na turystyce i tak podczas rozmowy z Wami będą zachwycać się w sposób jawny, jak cudownymi turystami są Niemcy, Anglicy i Włosi. Jak wspaniale dają zarobić. Pomimo wszystko mamy nadzieję, że Kelmend nie stanie się drugim Theth, że będzie inaczej.
Na zakończenie.

Słowem warto jechać w Kelmend, warto zwiedzać Vermosh i pozostałe miejscowości z tego regionu. Ta okolica póki co diametralnie różni się od tych najpopularniejszych i obleganych przez turystów. Robić tam też jest co. Jedyna uwaga, by nie dać się zaczarować ludziom, którzy żyją z turystyki. Pamiętajcie, że im większy cyrk robią ze swojego biznesu, tym bardziej wyrachowani są i na pewno słono sobie policzą za swoje usługi. To warto odpuścić i zwyczajnie wyjść na spacer, spotkać zwykłych mieszkańców, zamienić z nimi parę słów. Wtedy przekonacie się, że oprócz pazerności czysto biznesmeńskiej w Kelmendzie króluje serdeczność i gościnność w imię albańskiej zasady: „Gość jest drugi po Bogu”.
______________________________________________________________________________
Polecamy też pozostałe wpisy z kategorii „Albania”- tam różne, być może inspirujące dla Was teksty. Dziękujemy!
Pozostałe wpisy z kategorii: https://albumzpodrozy.pl/category/albania/